Cykl Zwierzenia z Porodówki. Opowiada Mama 11 miesięcznego Igora
(11.07.2012
(środa) – termin wyliczony z miesiączki
Wybiła "godzina
zero" i ciągle cisza. Cały dzień w stresie, bo to przecież dzisiaj TEN
DZIEŃ a nadal nic się nie dzieje. Wg ustaleń z Panią dr jeśli dziś nie urodzę
mam się zgłosić jutro do szpitala w celu przeprowadzenia badań co w brzuszku
"piszczy"…i tak też się stało.
12.07.2012 (czwartek) –
dzień po terminie – czy to dziś będzie TEN DZIEŃ?
Poranek zleciał nam na
przygotowaniach i pod znakiem zapytania co to dziś będzie. Z jednej strony myśl
że to już za chwilę, a z drugiej „to przecież niemożliwe”. O dziwo ja - wieczna
panikara podeszłam do tego nadzwyczaj spokojnie. Czułam się tak jakby to nie
dotyczyło mnie.
Okolice godziny 11.00 - Pojawiliśmy się na
izbie przyjęć i w ciszy wypatrywaliśmy na korytarzu Pani doktor. Po tym jak
usłyszeliśmy stukot chodaków zza winkla pojawiła się ona i z uśmiechem
zaprosiła mnie do gabinetu na „rutynowy przegląd”. Podczas badania USG
usłyszałam, że syn ma ok. 3850
g i wszystko jest w jak najlepszym porządku. Następnie przesiadłam
się na fotel w celu przeprowadzenia badania
ginekologicznego w czasie którego Pani doktor odpowiednio "zagmerala"
i ruszyła czop śluzowy. Po zejściu z koziołka usłyszałam: "Jest pani gotowa by urodzić. Zostaje pani
dzisiaj czy zgłosi się jutro rano?". W jednej chwili tysiące myśli,
analiz, pytań w głowie i wniosek "zostaję
i tak torba leży w bagażniku od miesiąca, a poza tym mąż w sobotę pracuje a nie
chcę rodzić bez niego". Po tych słowach została wypisana karta o
przyjęciu na oddział patologii ciąży. Czekało nas jeszcze rutynowe KTG w czasie
to którego zaczęło się krwawienie, czyli efekt naruszenia czopu śluzowego. Po
badaniu jeszcze tylko formalności, czyli uzupełnienie dokumentacji oraz
mierzenie brzuszka, rozstawu bioder itp. Po tym wszystkim założyłam swą kreację
szpitalną i powędrowałam na oddział.
Okolice godziny 13.00 – Pojawiliśmy się na
Patologii ciąży gdzie dostałam swoje łóżeczko (po dziewczynie która chwilę
wcześniej powędrowała na porodówkę), szafeczkę i jak się potem okazało nie na
długo. Udało mi się załapać jeszcze na talerz zupy hihi... Na oddziale została
mi podpięta kroplówka z oksytocyną, która ma na celu wywołanie skurczy i
przyspieszenie akcji, ponowne KTG oraz zaserwowano mi łyżkę stołową oleju
rycynowego. Niby blehhh, ale da się przeżyć. Po tych też czynnościach wróciłam
do łóżka i w celu zabicia czasu chwyciłam za krzyżówki. Chyba jeszcze nigdy tak
mi się czas nie dłużył. Sąsiadka z łóżka na wprost z „duetem” w brzuszku czyta książkę,
ta obok przyjmuje gości, a ja? Ja z boku na bok szukam pozycji i nagle czuję
„BOOOOM”.
W górnej części brzucha
uczucie jakby pękł balonik. Zaczęło się, ale ja jeszcze o tym nie wiem. Od tego
momentu zaczęłam czuć jakby ktoś wykręcałam mi jajniki. Ból do przeżycia jako,
że uczucie to towarzyszyło mi co miesiąc w czasie miesiączki.
Próbowałam skupić się na
krzyżówkach, ale się nie dało. Szukałam pozycji do leżenia, siedzenia,
chodzenia, ale to też mi nie wychodziło. Po tym jak od „sąsiadki obok” wyszli goście
podzieliłam się moimi odczuciami (Ona miała już doświadczenie, bo w jej
brzuszku ukryta była jej trzecia dzidzia). Wzięła zegarek do ręki i mówi "jak poczujesz mów". Diagnoza
doświadczonej ciężarówki „Zaczęło się,
skurcze co 3 minuty”. Haa i co teraz? Czekać? Biegać z paniką po oddziale i
szukać kogoś? Jedno jest pewne – wycofać się już nie da. Decyzja – idę do
siostry oddziałowej zgłosić, że RODZĘ!!! Nagle otwierają się drzwi sali i
słyszę:
S.O.: „Która
to pani na jutro na prowokację?”
Ja: „Ja!”
S.O.: „A
lewatywę ma Pani ze sobą?”
Ja: „Tak
mam ale chyba nie zdążymy zrobić, bo chyba właśnie się zaczęło”
S.O.: „No
to proszę szybciutko ze mną”
Tak więc zostałam
zaproszona do gabinetu w celu przebadania. W drodze do niego zaczęły odchodzić
wody i wbrew moim wyobrażeniom nie była to Niagara jak z filmów, która chlusnęła na podłogę
tylko uczucie jakbym się posikała. W czasie badania okazało się, że rozwarcie
na 2 palca i czeka mnie porodówka, czyli powrót do pokoju, pakowanie torby i
szybki telefon do męża "przyjeżdżaj".
Okolice godziny 19.00 – Powędrowaliśmy na
porodówkę. Pierwsze wrażenie na temat Pani, która po mnie przyszła... „No to będzie nieciekawie”. Jak się potem
okazało to była położna, która witała na świecie moje dziecię i wbrew
pierwszemu wrażeniu była bardzo sympatyczna i pomocna.
Na porodówce powtórka z rozrywki,
czyli ponowne badanie ginekologiczne (teraz już częstsze) sprawdzanie i krótki
wywiad. Wtedy też mąż zapytał jak wygląda kwestia znieczulenia zewnątrzoponowego
i jak się okazało dobrze, że zapytał.
DOBRA RADA - JEŚLI CHCESZ SKORZYSTAĆ Z „ZO”(znieczulenia zewnątrzoponowego) ZGŁOŚ TO OD RAZU JAK TRAFISZ NA
PORODÓWKĘ, ŻEBY NIE PRZEKROCZYĆ MAGICZNEJ GRANICY PO KTÓREJ JUŻ SIĘ ZNIECZULENIA
NIE PODAJE.
Po tym też pytaniu uznałam, że chcę skorzystać. I po podpięciu „magicznej
rureczki” miałam wrażenie, że usnę tak mi się zrobiło błogo i lekko. Przez 15
minut trzeba było leżeć. Po tym czasie położna poleciła, żebym spacerowała z
mężem pod rękę po korytarzu, a będzie szybciej i łatwiej. Lekarze i pielęgniarki obecni na oddziale zrobili zakład „Która pierwsza urodzi”:
- ta która spaceruje, czyli Ja, czy
- ta która leży, czyli dziewczyna na
której łóżko trafiłam na patologii kilka godzin wcześniej.
Tak też spacerowaliśmy po korytarz
śmiejąc się i odliczając odstępy czasowe miedzy jednym, a drugim skurczem,
które nadal sprawiały wrażenie jakby były tymi miesiączkowymi i to pewnie zasługa
znieczulenia. Każdy kto nas mijał pytał jak daleko już doszliśmy. Ogólnie na
oddziale panowała cisza i spokój. Co jakiś czas byłam zapraszana na fotel w
celu sprawdzenia rozwarcia. W czasie naszej „korytarzowej wycieczki” można było
posilić się wodą, co dawało dużą ulgę.
Okolice godziny 23.00 z minutami – zaczęło się zamieszanie. Położna
stwierdziła „zaczynamy”. Od tego
momentu fotel niczym transformers zmienił się z cudownej leżanki w typowy fotel
z wałeczkami do zapierania się nogami. I zaczęło się tak często słyszane w
filmach „Przyj, ciśnij, pchaj, push,
jeszcze jeszcze, dawaj”. W czym bardzo pomogła mi wiedza i sztuka
oddychania zdobyta w szkole rodzenia. Tak naprawdę chyba bardziej skupiałam się
myślami nad tym czy dobrze oddycham niż nad tym co się dzieje wkoło mnie. Gdy
już akcja rozkręciła się na dobre pojawiła się również widownia w składzie: mąż
i położna to oczywiste, do tego pomocnica położnej, dwie panie które zajmowały
się dzieckiem po porodzie, anestezjolog i jego pomocnica dwóch panów lekarzy i
jeszcze kilka jakichś tam pielęgniarek. Tak naprawdę w ferworze walki z siłami
natury człowiek w ogóle nie zwraca uwagi na otoczenie, a towarzystwo męża lub
bliskiej osoby to wielki skarb.
DOBRA RADA – JEŚLI MOŻESZ WEŹ ZE SOBĄ JAKĄŚ BRATNIĄ DUSZĘ. PODA WODĘ,
POTRZYMA ZA RĘKĘ I BĘDZIE Z KIM IŚĆ NA SPACER PO KORYTARZU. A JEŚLI NIE CHCESZ
BY BRAŁA UDZIAŁ W PUNKCIE KUMINACYJNYM ZAWSZE MOŻE CZEKAĆ ZA DRZWIAMI.
No i tak też dopingowana o 23.42 ”dotarłam do
mety”, gdzie ujrzałam swojego 10-punktowego i 4 kg syna (a miało być mniej
ale podobno kochanego ciałka nigdy za wiele ;) ). Najcudowniejszy widok na
świecie. Od razu został położony na mojej piersi, a położna i lekarz zajęli się
resztą. Następnie dziecię zostało zabrane na rutynowe badania, mąż przeniósł
się na salę poporodową, a ja byłam haftowana do stanu pierwotnego.
Okolice godziny 00.00 z minutami – zostałam przewieziona na salę
poporodową i przywieźli mi dziecię. Wtedy to został pierwszy raz dostawiony do
piersi i mieliśmy intymną chwilę na zapoznanie się z nim, a on z nami. No i
oczywiście pierwsze zdjęcie w życiu oraz obudzenie rodziny w środku nocy i
poinformowanie, że już jesteśmy jako „trio”. Chwilę później na salę przywieźli
koleżankę, która rodziła razem ze mną i okazało się, że jednak „lepiej chodzić”. Po jakichś 30 minutach
dziecię zostało zabrane na oddział noworodkowy, a ja zostałam przewieziona na
salę w której spędziłam kolejne niecałe 3 doby.
W
taki też oto sposób udało mi się zwiedzić izbę przyjęć, patologię ciąży,
porodówkę i oddział położniczy oraz wylegiwać się w 3 łóżkach w ciągu jednego
dnia oraz wrócić z tej wycieczki z najwspanialszą na świecie pamiątką – Moim
Kochanym Synem.
Komentarze
Prześlij komentarz
Spodobała Ci się treść posta?A może podzielisz się swoimi doświadczeniami?Zapraszam do komentowania!